sobota, 4 lutego 2017

Padam z nóg, czyli kilka słów o Puig Roig

Kiedy szykowałam się na dzisiejszą wycieczkę, nie przypuszczałam, że będzie aż tak ciężko. I o ile samo wspięcie się na liczący 1003 m n.p.m. Puig Roig [cat. czerwone wzgórze] nie było zbyt wyczerpujące to powrót owszem. 

 Pniemy się w górę/fot. Wiśnia
 Pniemy się w górę/fot. Wiśnia
 O! Widać morze/fot. Wiśnia
 Tu też/fot. Wiśnia
 O! I znowu/fot. Wiśnia
 Widok ze szczytu/fot. Wiśnia
Dowód na zdobycie Puig Roig/fot. Wiśnia

Razem z Hiszpanką Sarą i Markusem wymyśliliśmy sobie, że nie będziemy wracać tą samą drogę, bo po co. To był pierwszy błąd, gdyż zaproponowana przez aplikację trasa była "trochę" dłuższa. Drugi błąd, i to poważniejszy, polegał na tym, że postanowiliśmy zmienić, a więc rzekomo skrócić sobie drogę. Wszystko było pięknie dopóki Sara nie uszkodziła sobie stopy, co znacznie utrudniało jej chodzenie. Ale z racji tego, że jest twarda, zacisnęła zęby i szła dalej. Gdy już prawie widzieliśmy zejście okazało się ono zbyt niebezpieczne, spróbowaliśmy jeszcze w dwóch miejscach, ale i tam było to zbyt ryzykownie. Tak więc zamiast jak wszędobylskie kózki zejść ze zbocza, musieliśmy iść ponownie w górę. I tak trzy razy (niezły skrót). Żeby było jeszcze ciekawiej, tuż obok stopy Sary przemknął całkiem spory wąż, co zniechęciło nas do chodzenia przez trawy, a co niestety było nieuniknione.

W końcu udało nam się znaleźć jakiś szlak, którym podążaliśmy przez pewien czas. Co ciekawe, na Majorce tylko kilka najważniejszych tras jest dobrze oznaczonych. Pozostałe nie mają żadnych oznaczeń. Gdzieniegdzie ewentualnie można spotkać małe kupki kamieni [cat. fita] świadczące o tym, że ktoś kiedyś tamtędy szedł i trasa faktycznie tamtędy przebiega. 

 Fita/fot. Wiśnia

Zejście było dosyć strome, więc kostka Sary i moje kolana mocno dawały nam się we znaki. Ok. 17:20 dotarliśmy na końcówkę szlaku, którym pierwotnie mieliśmy iść. Przyznam, to była ulga. Jednakże Markus przekazał nam kolejne "dobre" wieści. Według jego wyliczeń czekało na nas ok. 6 km marszu po zboczu do samochodu lub 9 km dużo lepszą trasą do Sanktuarium w Lluc. Ze względu na zapadający zmrok i problemy z nogą Sary ze strachem w oczach postanowiliśmy się rozdzielić. Markus żwawo poszedł pierwszą trasą, a my drugą. Miał na nas czekać na końcu naszej trasy w samochodzie. 

Mimo lekkiego "pietra", wykrzesaliśmy z siebie odrobinę entuzjazmu, by podziwiać piękny zachód słońca. 

 Wracamy/fot. Wiśnia
 Pięknie!/fot. Wiśnia
 Pięknie!/fot. Wiśnia

Przed godz. 19 było już całkiem ciemno. Na szczęście Sara uspokoiła mnie, że nie ma tam niebezpiecznych zwierząt, więc szybko maszerowałyśmy w kierunku wyjścia. W pewnym momencie zauważyłyśmy kilka gospodarstw i na nasze szczęście z jednego z nich wyszła kobieta, która była mocno zaskoczona naszą obecnością na tym terenie. 

Szczerze mówiąc, w ogóle nie powinno nas tam być. Tylko w niedzielę trasa jest otwarta i faktycznie widzieliśmy tabliczkę z taką informacją na samym początku, ale skoro już tam byliśmy, nie chcieliśmy wracać. Mimo wszystko, Loles okazała się bardzo miłą osobą i zaproponowała, że nas zawiezie na miejsce. Okazało się, że gdyby nie ona to musiałybyśmy jeszcze maszerować ok. 1,5 godz. Ale to nie koniec. Podczas jazdy opowiadała nam, że w sezonie praktycznie co tydzień muszą wyruszać na poszukiwania zagubionych turystów, którzy nieświadomi ryzyka (w końcu to "tylko" 1003 m np. p. m.) nie przygotowują się odpowiednio do wyprawy. Jedna dziewczyna miała zdecydowanie mniej szczęścia. Dopiero po kilku latach jej ciało zostało odnalezione... Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Nam nie groziło takie niebezpieczeństwo. Mieliśmy wodę, jedzenie, telefony i jeszcze trochę siły.

Loles okazała się tak miła, że zawiozła nas  nie tylko do sanktuarium, ale aż do naszego samochodu. Niedługo potem dołączył do nas Markus, i wyruszyliśmy z powrotem. Obiecaliśmy sobie, że już nigdy podczas wyprawy się nie rozdzielimy. To zbyt niebezpieczne zwłaszcza wieczorem. Myślę, że nie będziemy również zbaczać z wyznaczonych tras, tak na wszelki wypadek :)

Jeszcze jedna informacja o Loles. W drodze powrotnej do Pollensy, gdy byliśmy już we trójkę, zadzwoniła do nas z pytaniem czy Markus do nas dołączył i czy jesteśmy cali i zdrowi. Niesamowita kobieta!

Podsumowując, nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Widoki jak zwykle zapierały dech w piersiach i naprawdę było warto przejść tę trasę, ale w niektórych momentach razem z Sarą traciłyśmy trochę animusz. Tylko Markus niezłomnie szedł przez siebie, nie bacząc na przeciwności.