poniedziałek, 23 stycznia 2017

Deeeeeeeeeeszcz

Od kilku dni mam tę wątpliwą przyjemność podziwiania Pollensy podczas ulewy i burzy, więc poza wychodzeniem wtedy, gdy to konieczne, siedzę sobie w domu.

Z tego powodu, niesamowitych lub choćby nawet zwykłych przygód brak ;)

środa, 18 stycznia 2017

Sant Antoni

Ło matko! Mieszkam w szalonym miasteczku. Przekonałam się o tym wczoraj podczas dnia św. Antoniego. Pogoda nas nie rozpieszczała (grad, deszcz i wiatr), więc nie uczestniczyłam w uroczystościach od samego początku. Ominęła mnie procesja i święcenie zwierząt domowych (św. Antoni jest ich patronem). 
Wraz z Olą, Naomi, Jessicą i Kateriną dołączyłyśmy do wyprawy do gospodarstwa Ternelles przy akompaniamencie dudów, bębnów, fletów i miliona petard. Tam czekała już na nas ponad dwudziestometrowa sosna pozbawiona gałęzi i kory. Ocalał tylko czubek. 

O co w tym wszystkim chodzi? O to, by to drzewo zanieść/zawieźć na starym wozie do Pollensy oddalonej o ok. 3 km od Ternelles. Niby proste, ale biorąc pod uwagę jak wąskie mamy uliczki, okazuje się, że jest to spore przedsięwzięcie. 

Jednak zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną trzeba było się posilić. Na wszystkich czekała bardzo słona rybka i pa amb oli. Dużo osób przybyło z własnym prowiantem i przede wszystkim alkoholem.

"Elegancko" wcinamy rybkę i pa amb oli/fot. Ola
                                                                   Piknik/fot. Wiśnia
Jest i sosna/fot. Wiśnia
Na tym wózku od wieeelu lat przewożona jest sosna (rok temu podobno odpadło jedno koło i trzeba było dosłownie zanieść sosnę do Pollensy)/fot. Wiśnia

Ze względu na mało sprzyjającą aurę, postanowiłyśmy wrócić do domów. Perspektywa czekania ok. 1,5 godziny na powrót (realnie były to 2,5 godz.) była mało kusząca.

Po 16 z Danielą i Colbym wyruszyliśmy na poszukiwania sosny. Ok. 17 dopiero docierała do Pollensy, ale ludziom to wcale nie przeszkadzało. Bawili się w najlepsze popijając Túnel i Mesclat. Większość pewnie całkiem zapomniała o sośnie :D

 Jesteśmy "już" w Pollensie/fot. Wiśnia
Jesteśmy "już" w Pollensie/fot. Wiśnia

Wieczorem już w większym gronie, zebraliśmy się wszyscy, bo obserwować najważniejsze wydarzenia wieczoru, czyli ustawianie sosny na jednym z placów. I znowu upłynęły ze dwie godziny.

 Już prawie na placu/fot. Wiśnia
 Już prawie na placu/fot. Wiśnia
 W pełnym składzie/fot. Daniela
Tu niedługo stanie sosenka/fot. Ola

W tłumie, ludzie tańczyli, bili się, śpiewali, szturchali, rzucali piwami, ale przynajmniej było nam ciepło. Nikt nie przejmował się ani strojem ani niczym (buty musiałam dziś myć dwa razy). By chwilę odetchnąć poszliśmy do baru. Tam też wszyscy szaleli. 

Monkey bar (to nie dredy, to sznurek)/fot. Wiśnia

Punktem kulminacyjnym wieczoru było ustawienie drzewa i wspinanie się przez najodważniejszych aż na sam szczyt sosny (bez zabezpieczenia). Co ciekawe, zwykle jest ona wysmarowana jeszcze mydłem, by dodatkowo utrudnić to niecodzienne zadanie. W tym roku, by nie wydłużać wspinaczki, zrezygnowano z tej tradycji. Na górze na pierwszego śmiałka czekał kosz i konfetti, które udekorowało wszystkich zgromadzonych na placu. Niestety nie udało nam się tego zobaczyć. Nie spodziewaliśmy się, że wszystko tak szybko się potoczy.

 Kolejni śmiałkowie/fot. Wiśnia
Kolejni śmiałkowie/fot. Wiśnia

Potem jeszcze trochę pokręciliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do domów. Szalony dzień!

Uśmiech proszę!/fot. Jessica


Dla zainteresowanych kilka dodatkowych informacji na temat Sant Antoni (po hiszpańsku).  

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Demony, muzycy i ogień

Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. Rano załapałam się na wizyty w szkołach w Pollensie i Puerto Pollensie wraz z demonami i muzykami. Maluchy trochę płakały, w końcu nie codziennie widzi się diabły na ulicach, ale starsi mieli duuużo frajdy. Pisków, śmiechów i biegania było co nie miara! Nie brakowało też jedzenia - od słodkości (ensaimada), przez słone przekąski z grilla (sobrassada), po chleb z pomidorem (pa amb oli). Wszystkiemu towarzyszyła tradycyjna muzyka na bębnach, fletach i dudach. 

 Tuż przed występami w szkołach/fot. Wiśnia
 Dużo dzieciaków było dziś ubranych na czarno-czerwono/fot. Wiśnia
 Muzycy/fot. Wiśnia
 Muzycy w pełnej krasie/fot. Wiśnia
 Dekoracje w jednej ze szkół z okazji święta św. Antoniego/fot. Wiśnia
 Zabawa trwa/fot. Wiśnia
Demony w całej okazałości/fot. nie wiem kto :D

Wieczorem miasto niemalże płonęło. Na każdym kroku można było napotkać ogromne ogniska, niektóre w finezyjnych kształtach. Mieszkańcy piekli kiełbaski, sabrassadę, chleb i inny smakołyki. 
Razem z Kateriną, Danielą i Colbym dołączyliśmy do moich znajomych z jednej z organizacji, by wspólnie świętować, popijając mesclat, czyli ziołowy likier z Majorki.

 Tuż przed podpaleniem/fot. Wiśnia
 Uwaga ogień!/fot. Wiśnia 
 Jedna z konstrukcji tuż przed spaleniem/fot. Wiśnia
 Kolejne ognisko/fot. Wiśnia
I jeszcze jedno/fot. Wiśnia

Nie po raz pierwszy doszliśmy do wniosku, że Hiszpanie umieją świętować i celebrować różnorakie uroczystości. 

CIĄG DALSZY NASTĄPI!!!

sobota, 14 stycznia 2017

Międzynarodowe towarzystwo w Pollensie z okazji zbliżającego się święta św. Antoniego

Rano pogoda trochę spłatała nam figla i zamiast wybrać się na wycieczkę z dzieciakami jak to czasem bywa w soboty, trzeba było ją odwołać ze względu na deszcz. Pewnie odbędzie się w innym terminie.

Deszcz jednak nie przeszkodził Danieli i Nice w dotarciu rowerami do Pollensy i kiedy myśleliśmy, że już niebo się nie wypogodzi, nagle wyszło słońce. Dlatego czym prędzej wspięliśmy się na Puig de Maria, czyli dla przypomnienia najbliższe i najbardziej popularne wzniesienie w Pollensie. 

Potem jak tylko dołączył do nas Markus, przyszła pora na pichcenie w stylu angielskim i tak powstał:
- chlebek czosnkowy z serem żółtym
- Shepherd's pie - ziemniaczana zapiekanka z mięsem mielonym, marchewką, cebulą, serem żółtym i sosem 
- jabłecznik z lodami waniliowymi.
Pychota!

Wieczorem, ze względu na pełne brzuchy, ledwo zdążyliśmy na ognisty pochód demonów ulicami miasteczka, z okazji przypadającego we wtorek święta św. Antoniego Wielkiego - patrona m.in. zwierząt, zwłaszcza trzody chlewnej. Skąd demony? Otóż podobno św. Antoni był był kuszony i maltretowany przez demony, ale wyszedł z tej batalii zwycięsko.  

 Scena/fot. Wiśnia
 Diabelska maska/fot. Wiśnia
 Pollensa z góry (zjedliśmy tyle, że trzeba było to spalić)/fot. Wiśnia
 Ognisko w centrum miasteczka/fot. Wiśnia
 Demony i wiedźmy wyszły na ulice/fot. Wiśnia
 Wystrzały, ognie, światła, hałas, diabelskie śmiechy i demony/fot. Wiśnia
 Wszystkiemu towarzyszyła rytmiczna muzyka/fot. Wiśnia
 Pochód trwa/fot. Wiśnia
 Te wszystkie ognie dodatkowo kręcą się jeszcze wokół własnej osi/fot. Wiśnia
Uwieńczenie wieczoru - fajerwerki/fot. Wiśnia

To co widzieliśmy to dopiero "przygotowania". 17 stycznia będzie się działo! Główne wydarzenia obchodzone są właśnie w miejscowościach Pollensa i Sa Pobla, ale i na całej wyspie poza Palmą, w której 20 stycznia hucznie celebrowane jest święto św. Sebastiana.

piątek, 13 stycznia 2017

Hiszpania - ¡qué bien!

Urzędy w Polsce i Hiszpanii niewiele się różnią. Tutaj także trzeba przynieść tysiąc pięćset sto dziewięćset dokumentów łącznie z imieniem żółwia, rozmiarem stopy i kwiatem paproci. 
Kiedy więc w końcu odebrałam moją kartę pobytu niezmiernie się ucieszyłam. Niby czemu? A to temu, że dzięki niej będę mogła podróżować o ok. 40-50% taniej z Majorki na kontynent i wyspy!!! Jupiii! :)

Przy okazji, będąc w Palmie udało mi się uchwycić kilka momentów:

 Palma/fot. Wiśnia
 Palma/fot. Wiśnia
Katedra i Pałac Królewski L'Almudaina/fot. Wiśnia


PS. Mamy już nowy zamek w drzwiach. Nie musimy wychodzić przez garaż. Mała rzecz a cieszy :)

czwartek, 12 stycznia 2017

Chyba robię się sławna...

...wywiady, artykuły w gazecie. Lada moment i wydam tu album :D

Dziś miałam okazję po raz pierwszy w życiu udzielać wywiadu w lokalnym radiu po hiszpańsku. Chyba się nie skompromitowałam i nie muszę szukać bunkrów, aczkolwiek trochę stresu mnie to kosztowało. Jak łatwo się domyślić rozmawialiśmy o działalności naszej organizacji i o programie EVS.

Jeśli się dobrze przypatrzeć to można zobaczyć moje imię :)


Nowinek ciąg dalszy. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem to w przyszłym tygodniu w lokalnej gazecie ukaże się artykuł mojego autorstwa. Opisałam w nim moją drogę od pomysłu na wyjazd po dziś dzień. 
Czekam na zaproszenie do "Pytania na śniadanie" :D


PS. Z ciekawostek dodam, że dziś po południu zepsuł nam się zamek w drzwiach do mieszkania. Colby i ja byliśmy w środku. Nie dało się włożyć klucza ani z jednej ani z drugiej strony. Po chwili wpadliśmy na pomysł, że możemy przecież wyjść przez garaż. Nic z tych rzeczy. Garaż da się otworzyć tylko od zewnątrz, więc zadzwoniłam do właścicielki, żeby skontaktowała się z sąsiadką i by ta wybawiła nas z opresji. Okazało się, że miała wyłączony telefon, ale nie poddawaliśmy się. Zaczęliśmy wołać Catalinę z tarasu. Bezskutecznie. Na szczęście za rogiem mieszka Ola, która po chwili przyszła nas ratować. W międzyczasie wybiła godz. 14:00 i uczniowie pobliskiej szkoły wybiegli na ulicę podczas, gdy nasza wybawicielka próbowała otworzyć garaż. Pół Pollensy widziało jak mocowała się z zamkiem niczym jakiś złoczyńca. Ostatecznie udało się jej i mogliśmy się wydostać. 
Happy End? Niekoniecznie. Może jutro nasz zamek zostanie naprawiony, ale równie dobrze może to być poniedziałek. Póki co jest zabawnie!

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Witaj rutyno?

Dziś za mną pierwszy, "normalny" dzień pracy w nowym roku. 
Rano przygotowywałam zajęcia z języka angielskiego, co w dalszym ciągu sprawia mi niemałą frajdę. A po południu jak to tradycyjnie w poniedziałki bywa, z uśmiechem na ustach pojechałam do naszego centrum w Puerto Pollensa. Myślę sobie, dobry początek 2017 roku, ale nie. Chyba podczas świąt zapomniałam zabrać moje pokłady cierpliwości, gdyż dziś swoim zachowaniem dwójka dzieciaków prawie wyprowadziła mnie z równowagi. 
Ostatecznie wszystko skończyło się całkiem dobrze, nie było ofiar w ludziach, ale humor przez chwilę jednak miałam kiepski myśląc, że sobie z nimi nie radzę (wiem, to głupota przejmować się czymś takim, ale cóż...).

Krótki komentarz do ubiegłego tygodnia, żeby nie było, że u mnie wszystko zawsze wygląda cukierkowo: 
Pewnie trochę wyolbrzymiam, ale przez pierwsze cztery dni od powrotu na Majorkę chciałam wracać do Polski. Nie dość, że byłam całkiem sama w mieszkaniu, znajomi jeszcze bawili w swoich krajach, to dodatkowo nie za bardzo miałam co ze sobą zrobić ze względu na silny wiatr, który zniechęcał do wyjścia na zewnątrz, jeśli nie było to konieczne. Niby nic szczególnego, ale wtedy zupełnie inaczej na to patrzyłam zwłaszcza wspominając na świeżo mój pobyt w Polsce. 
Ot, takie mini-dramaty :D 

Teraz jak na Majorkę znowu jest zimno (na zewnątrz i wewnątrz), ale przynajmniej mam się do kogo odezwać i z kim się spotkać. 
Wszystko powoli się rozkręca. 
Póki co nie wracam. 

Koniec rozczulania się nad sobą :)

niedziela, 8 stycznia 2017

Puig Tomir

To była zdecydowanie najbardziej wyczerpująca wycieczka z dotychczasowych. Pewnie dlatego, że na Majorce nie wspinałam się jeszcze na wysokość 1104 m. n.p.m. 

Przed godz. 10 Markus napisał, że wraz ze swoim bratem i jego dziewczyną wybierają się na wycieczkę w góry i zapytał czy nie bylibyśmy z Colbym zainteresowani. Mnie nie trzeba było przekonywać :) Colby po chwili wahania wynikającego z jet lagu też zdecydował się dołączyć. 

Po 11 zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu, by 40 minut później rozpocząć spontaniczną wycieczkę. Pogoda jak zwykle dopisała, nie mogliśmy przestać podziwiać otaczającego nas krajobrazu. Tym razem jednak częściej musieliśmy odpoczywać, gdyż przez większą część trasy szło się dosyć mocno pod górę. 

 Idziemy, idziemy/fot. Wiśnia
 Nadal idziemy/fot. Wiśnia
 Idziemy bez zmian/fot. Wiśnia
 Schronisko chyba dla pasterzy owiec lub zbłąkanych wędrowców/fot. Wiśnia

Mniej więcej o 14:30 byliśmy tuż przed głównym podejściem na szczyt. Markus zdecydował się na drzemkę na trawie, a my, we czworo ruszyliśmy na górę. Za każdym razem jak tylko wydawało się nam, że jesteśmy na szczycie, okazywało się, że przed nami "wyrosło" kolejne wzniesie. I tak przez 45 minut :D. W końcu dotarliśmy na Puig Tomir. 

 Ostatnie podejście na szczyt/fot. Wiśnia
 Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia
 Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia
Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia

Wracając ze szczytu trochę się zgubiliśmy (każda skała wygląda tam samo), więc dołączyliśmy do Markusa z opóźnieniem. Zamiast wyruszyć w drogę powrotną ok. 15:45-16:00, wyruszyliśmy o 16:25, tak więc do zmroku pozostało nam raptem 1,5 godziny, czyli o jakąś godzinę za mało. Żwawym krokiem zaczęliśmy schodzić. Na szczęście wybraliśmy inną trasę powrotną, więc było znacznie łatwiej. 

W pewnym momencie, gdy sobie szliśmy usłyszeliśmy jakiś hałas w krzakach. Przekonani, że to kozy lub owce, których jest tu naprawdę mnóstwo, kontynuowaliśmy marsz. Nie, to nie były ani kozy ani owce. To były byki!!! Na początku myślałam, że są za ogrodzeniem (Skąd byk? Na Majorce znaczna część wzniesień jest prywatna i by iść dalej trzeba niejednokrotnie przejść przez czyjś teren, gdzie pasą się owce, kozy no i wychodzi na to, że również byki), ale pozostali szybko mnie uświadomili, że nie ma tam nic takiego. Jeden z nich przez dłuższą chwilę nam się przyglądał, ale na szczęście poszedł dalej. Ja natomiast od tej pory co chwilę rozglądałam się czy nie wyskoczy skądś prosto na nas. Nie wyskoczył. 

Trochę spięci (szczerze mówiąc to ja byłam najbardziej spięta) poszliśmy dalej. Poświęciliśmy kilka minut na poszukiwania właściwego zejścia ze wzniesienia, a tu już na dobre zaczynało się ściemniać. Chyba dodało nam to skrzydeł, bo trasę, którą rano pokonaliśmy w godzinę teraz przeszliśmy w 30 minut i to w całkiem romantycznej atmosferze, bo przy świetle księżyca. Zmęczeni (w końcu 20 km piechotą to nie przelewki), ale zadowoleni wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do siebie. 

Nogi pewnie będą mnie bolały jeszcze jutro :)

sobota, 7 stycznia 2017

Camí del Rafalet + rozświetlone wieże obronne

Rano pogoda sprzyjała wycieczkom, więc wybrałam się rowerem na krótką przejażdżkę Camí del Rafalet.

 Camí del Rafalet/fot. Wiśnia
 Camí del Rafalet/fot. Wiśnia
Camí del Rafalet/fot. Wiśnia

Po południu załapałam się na udział w Manekin Challenge (nagranie wkrótce pojawi się tutaj), a potem w kilka osób wybraliśmy się na jedną z wieży obronnych na półwyspie Formentor. Dlaczego? By podziwiać światła, które na niej i na wielu innych wieżach rozbłysły, m.in. z okazji czterechsetnej rocznicy śmierci pierwszego kronikarza Majorki - Joana Binimelisa, o czym dowiedziałam się już po fakcie z "internetów" ;)

 Sa Talaia D'Albercutx/fot. Wiśnia
 Sa Talaia D'Albercutx/fot. Wiśnia
 Uśmiech proszę!/fot. Wiśnia
 Sa Talaia D'Albercutx/fot. Wiśnia
  No i płonie ogień/fot. Wiśnia
Te trzy światełka w oddali to sąsiednie wieże. Ta najbardziej po lewej to latarnia morska/fot. Wiśnia