niedziela, 8 stycznia 2017

Puig Tomir

To była zdecydowanie najbardziej wyczerpująca wycieczka z dotychczasowych. Pewnie dlatego, że na Majorce nie wspinałam się jeszcze na wysokość 1104 m. n.p.m. 

Przed godz. 10 Markus napisał, że wraz ze swoim bratem i jego dziewczyną wybierają się na wycieczkę w góry i zapytał czy nie bylibyśmy z Colbym zainteresowani. Mnie nie trzeba było przekonywać :) Colby po chwili wahania wynikającego z jet lagu też zdecydował się dołączyć. 

Po 11 zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu, by 40 minut później rozpocząć spontaniczną wycieczkę. Pogoda jak zwykle dopisała, nie mogliśmy przestać podziwiać otaczającego nas krajobrazu. Tym razem jednak częściej musieliśmy odpoczywać, gdyż przez większą część trasy szło się dosyć mocno pod górę. 

 Idziemy, idziemy/fot. Wiśnia
 Nadal idziemy/fot. Wiśnia
 Idziemy bez zmian/fot. Wiśnia
 Schronisko chyba dla pasterzy owiec lub zbłąkanych wędrowców/fot. Wiśnia

Mniej więcej o 14:30 byliśmy tuż przed głównym podejściem na szczyt. Markus zdecydował się na drzemkę na trawie, a my, we czworo ruszyliśmy na górę. Za każdym razem jak tylko wydawało się nam, że jesteśmy na szczycie, okazywało się, że przed nami "wyrosło" kolejne wzniesie. I tak przez 45 minut :D. W końcu dotarliśmy na Puig Tomir. 

 Ostatnie podejście na szczyt/fot. Wiśnia
 Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia
 Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia
Dla tych widoków warto było się męczyć!/fot. Wiśnia

Wracając ze szczytu trochę się zgubiliśmy (każda skała wygląda tam samo), więc dołączyliśmy do Markusa z opóźnieniem. Zamiast wyruszyć w drogę powrotną ok. 15:45-16:00, wyruszyliśmy o 16:25, tak więc do zmroku pozostało nam raptem 1,5 godziny, czyli o jakąś godzinę za mało. Żwawym krokiem zaczęliśmy schodzić. Na szczęście wybraliśmy inną trasę powrotną, więc było znacznie łatwiej. 

W pewnym momencie, gdy sobie szliśmy usłyszeliśmy jakiś hałas w krzakach. Przekonani, że to kozy lub owce, których jest tu naprawdę mnóstwo, kontynuowaliśmy marsz. Nie, to nie były ani kozy ani owce. To były byki!!! Na początku myślałam, że są za ogrodzeniem (Skąd byk? Na Majorce znaczna część wzniesień jest prywatna i by iść dalej trzeba niejednokrotnie przejść przez czyjś teren, gdzie pasą się owce, kozy no i wychodzi na to, że również byki), ale pozostali szybko mnie uświadomili, że nie ma tam nic takiego. Jeden z nich przez dłuższą chwilę nam się przyglądał, ale na szczęście poszedł dalej. Ja natomiast od tej pory co chwilę rozglądałam się czy nie wyskoczy skądś prosto na nas. Nie wyskoczył. 

Trochę spięci (szczerze mówiąc to ja byłam najbardziej spięta) poszliśmy dalej. Poświęciliśmy kilka minut na poszukiwania właściwego zejścia ze wzniesienia, a tu już na dobre zaczynało się ściemniać. Chyba dodało nam to skrzydeł, bo trasę, którą rano pokonaliśmy w godzinę teraz przeszliśmy w 30 minut i to w całkiem romantycznej atmosferze, bo przy świetle księżyca. Zmęczeni (w końcu 20 km piechotą to nie przelewki), ale zadowoleni wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do siebie. 

Nogi pewnie będą mnie bolały jeszcze jutro :)